28 sierpnia 2020, 22:21
Była sama. Sponiewierana, zagubiina i zlękniona. Matka wiecznie zła, niezadowolona, wrzeszcząca, rozkazująca i czepiająca się. Zero uśmiechu, nigdy radości, choć odrobiny zadowolenia. A Ona tak się starała. Robiła wszystko co w Jej mocy. Tak bardzo pragnęła sprawić, by matkę zadowolić, by odjąć jej zmartwień i cierpienia. Chciała wziąć od niej to cierpienie, by matce było lżej. By wreszcie zobaczyć w niej spokój. By móc się przejrzeć w jej wiecznie nieprzytomnych, przysłoniętych wściekłością oczach. By wreszcie móc poczuć, że ma matkę. By matka wreszcie dostrzegła, że ma drugą córkę. Nie widziane, nie docenione starania małej zrozpaczonej dziewczynki, która czuła że jest niepotrzebna, zbędna. Że jest jedynie problemem, że przysparza tylko kłopotów. Najlepiej gdyby zniknęła, gdyby jej nie było. Ale nie, bo na kim matka by się wyżywała? Na kogo by wylewała swe niezadowolenie? Kogo by wykorzystywała do spełniania swych oczekiwań, kogo by traktowała jak użyteczny przedmiot, który ma bezbłędnie spełniać swoją funkcję i nic poza tym? No to spełniała, wierząc że tak trzeba, że to jest właśnie miłość. Krzywda, porzucenie, nienawiść, karanie i spełnianie cudzych oczekiwań. Wyrzekanie się samej siebie i poświęcanie sie, karmione i napędzane wciąż nadzieją głodnego miłości serduszka. Czy miałaś w ogóle serce, kobieto zwana matką?